Czas tak szybko mija, zacierają się w pamięci zdarzenia, to co działo się ćwierć wieku temu odeszło do historii. By powrócić niejako do nastroju tamtych dni, podzielę się chętnie z kolegami tym co wówczas zanotowałem. Te moje notatki zatytułowałem : Opowieści stanu wojennego, a jest ich kilka. Tomek .

Opowieść pierwsza. Uwertura

stanwoj1Zadzwoniłem do Leszka. Zbliża się pełnia - rzuciłem w telefon. Mam pełny kanister zabrzmiało jak odzew. A co Piotrek ? Nie ma wachy ale ma kartki. A Andrzej?  Na pewno coś skombinuje. Potrzeba nam minimum sto litrów, to cholernie dużo. Nie martw się, na miejscu też da się coś załatwić. No to co? Jedziemy? Jedziemy! Obwód nasz, na który chcemy jechać, jak wiadomo odległy jest ponad czterysta kilometrów. To straszna odległość jak na owe czasy, kiedy brakowało naprawdę wszystkiego. Kto jednak by się tym przejmował. Wspaniała knieja, obfitość zwierzyny ciągnęły nas nieodparcie. Przy tym dystansie wyjazd na weekend nie wchodził w rachubę. Wyjeżdżało się najczęściej we wtorek, polowało do soboty, w sobotę powrót. W niedzielę odespanie, kąpanie, doprowadzanie się do ładu, po to by w poniedziałek wyświeżony pojawić się w pracy. I jak Bóg pozwoli, podobny tydzień zacząć od nowa. Można powiedzieć, że był to specyficzny rodzaj strajku, któryśmy uprawiali. A strajkowała wtedy cała Polska. Ruszyliśmy rankiem we wspaniałych humorach. Mój fiat, mimo że wyładowany do granic możliwości  kanistrami z benzyną i żarciem na cały pobyt, o tym by coś kupić na miejscu nie było nawet mowy, dostosował się do naszego nastroju i ciągnął żwawo. Łowisko nie zawiodło naszych oczekiwań. Śnieg, mróz, słońce. Po paru dniach każdy z nas miał już na swym koncie jakieś sukcesy łowieckie, za wyjątkiem Andrzeja.Ten wyraźnie miał pecha. Przyszła sobota, pora wyjazdu. Warunki drogowe zrobiły się kiepskie, więc chciałem to zrobić jak najszybciej. Koledzy uparli się jednak, że muszą jeszcze strzelić po kozie. Ze względu na Andrzeja zgodziłem się i to był mój błąd. Zaczął padać obfity śnieg. Koledzy wrócili po paru godzinach z pustymi rękami.Cóż, trudno, myśliwska rzecz.

Ładujemy pośpiesznie toboły i w drogę. Tak jak przewidywałem - jazda jest naprawdę trudna. Gdyby nie doświadczenie zdobyte w tego rodzaju wyprawach, nie wiem jak bym sobie poradził. Śnieg pada coraz obfitszy, jego miękka warstwa leży na starym lodzie. Kierowcy wiedzą co to oznacza. Najpierw ciężarówka w poślizgu urwała nam boczne lusterko, potem o mało nie rozjechał ruski tir. Gdzieś około Wrześni silnik zaczyna kichać i w końcu gaśnie. Pewnie dysza w gaźniku. Wykręcamy, czyścimy, nie pomaga. Cholera, to pompa benzynowa!

W takich warunkach, przy latarce, to naprawdę trudne zadanie. Udaje się nam jednak jakoś. Ruszamy. Piekielnie zmęczeni dobijamy do Warszawy około północy. Rozwożę kolegów do domów. Na Puławskiej mija nas kolumna opancerzonych scotów. Na Ursynowie milicyjne gaziki kręcą się jak szalone. Przy wjeździe na Most Poniatowskiego kilku żołnierzy grzeje się przy koksowym piecyku. Że też im tak się chce - myślę , to jakaś obsesja. Dobijam w końcu do domu i walę się spać.Rano budzi mnie żona. Wstawaj, coś się dzieje. Telefon głuchy, w radiu tylko Chopin i Chopin. Ubrałem się z ociąganiem i zszedłem na dół zasięgnąć języka u sąsiada. Mój sąsiad, partyzant z ostatniej wojny, siedział sztywno przy stole.

Manewrując gałkami radia usiłował złapać Wolną Europę. Stary, jest źle , powiedział. Ilu masz tych myśliwych? Wszyscy mają broń? Jest nas w kole ponad czterdziestu, odpowiedziałem,każdy ma broń, niektórzy nawet po dwie i trzy sztuki. Dobra, wycedził, może oddział wypadnie stworzyć. Może trzeba będzie znów do lasu?

Co pan mówi, Panie Kazimierzu? Jaki oddział? Do jakiego lasu? Co tu właściwie się dzieje? Wojna kochany, powiedział, wojna!

Był niedzielny poranek, 13 grudnia 1981 roku.

Tomasz Konarski