Wśród naszej braci łowieckiej mamy i mieliśmy wielu wspaniałych towarzyszy łowów, koleżanek, kolegów i przyjaciół. Na początku razem polujemy, dbamy o przyrodę i kulturę łowiecką i cieszymy się wspólnymi sukcesami myśliwskimi. Z czasem nasze więzi coraz bardziej się zacieśniają i rodzą się prawdziwe przyjaźnie. Nie myślimy o tym, że te wspólnie spędzane chwile są bardzo ulotne. Bo przecież w końcu przychodzi taki dzień, kiedy któryś z przyjaciół odchodzi i pozostają tylko wspomnienia.

Co roku z Tomaszkiem umawialiśmy się na wspólne polowanie na kozły. W zasadzie od kilku lat był to obowiązkowy punkt w naszych kalendarzach. Dla mnie to zawsze była wielka przyjemność. W trakcie tych kilku dni spędzanych razem w łowiskach miałem okazję obcować z człowiekiem wielu pasji i o bardzo szerokich zainteresowaniach. Można rzec - z człowiekiem renesansu. Łowiectwo, żeglarstwo, wędkarstwo, historia, socjologa i chemia, to tylko część jego zainteresowań, o których potrafił interesująco i dowcipnie opowiadać.

W wirze codziennych obowiązków udało nam się wygospodarować kilka ostatnich dni lipca zeszłego roku. Każdy łowca wie, że ten czas powinien mu sprzyjać, pomimo wysokich traw i komarów. Zaplanowaliśmy łowy w obwodzie, który nasze Koło Łowieckie „Ostęp” dzierżawi na wschodnich rubieżach kraju. W obwodzie, do którego Tomaszek przyjeżdżał coraz rzadziej.

Po załatwieniu ostatnich spraw, jeszcze przed południem wyruszyliśmy zapakowanym niemal po dach samochodem, którego tylną kanapę zajął mój pies, Bigos. Przez prawie całą podróż rozmawialiśmy z Tomaszkiem o tym, jak na przestrzeni lat zmieniły się nasze łowiska. Tomaszek, jako że starszy ode mnie o prawie 30 lat, opowiadał historie wydarzeń, w których nigdy nie miałem szansy uczestniczyć. Ja starałem się odnieść je do konkretnych miejsc w łowisku, po których zostały jedynie stare nazwy lub charakterystyczne punkty topograficzne. Często z opowiadań mojego towarzysza wynikało, że w miejscach, w których kiedyś uprawiano pola, dziś rośnie las. Tam, gdzie kiedyś odbywały się toki cietrzewi, dziś są pola, a tam gdzie mieszkali ludzie, pozostały jedynie omszałe podmurówki ich domów.

Kiedy dotarliśmy do łowiska na miejscu czekał już łowczy koła z odstrzałami. Bez zbędnej zwłoki rozpakowaliśmy się w naszej kwaterze i ruszyliśmy do lasu. Tomaszek chciał jak najszybciej poczuć jego zapach i zrobić rozeznanie w terenie. Oprócz nas nikt nie polował, wiec mogliśmy swobodnie objechać kilka rewirów, zobaczyć co rośnie na polach, zmierzyć się z wysokością traw, sprawdzić przejezdność leśnych dróg i dostępność ambon. A wszystko po to, żeby jak najlepiej przygotować się do łowów. Wieczorem w trakcie kolacji ustaliliśmy plany na najbliższe dni. Tomaszek chciał polować z zasiadki, a ja z podchodu. On w rewirach leśnych, a ja w polnych.

O 4 rano obudził mnie zapach boczku skwierczącego na patelni. To Tomaszek przy asyście wesoło oblizującego się Bigosa przygotowywał jajecznicę z cebulą, pomidorami, papryką i boczkiem. Mówił, że jajecznica bez tych wszystkich dodatków jest niesmaczna i że  na takie rarytasy pozwala sobie tylko na polowaniach.

Po obfitym śniadaniu ruszyliśmy na łowy. Pogoda była wręcz idealna. Piękny słoneczny poranek, delikatny wiaterek i świergot ptaków. W pewnym momencie na odległej łące zobaczyłem starego kozła. Jego krótkie, szeroko osadzone parostki oraz siwizna na łbie wyraźnie świadczyły o dojrzałym wieku. Żeby go podejść i lepiej mu się przyjrzeć musiałem jak najszybciej opuścić dotychczasowe miejsce, bo wiatr zdecydowanie wiał w niekorzystnym dla mnie kierunku. Po zatoczeniu półkola i pokonaniu dodatkowych 2 kilometrów, ominąwszy podmokłe tereny i rowy melioracyjne doszedłem w miejsce, w którym spodziewałem się ponownie zobaczyć „mojego” rogacza. Żerował na skraju łąki oddzielonej rowem i pasem remiz. Co chwila podnosił niespokojnie łeb i patrzył w kierunku przeciwnym do mojego. Odniosłem wrażenie, że coś go niepokoiło. Nie wiedziałem tylko co lub kto. Chwilę go obserwowałem, gdy nagle kozioł wziął krótki rozpęd i długim susem przeskoczył rów. Wtedy zniknął mi z oczu na dobre, skrywając się nie tylko za zaroślami. Zmienił także rewir dla mnie już niedostępny. Około godziny 8 spotkaliśmy się z Tomaszkiem w kwaterze. Opowiedziałem mu swoją historię. On odwzajemnił się swoją i słoikiem leśnych jeżyn, które nazbierał pod amboną. Z zainteresowaniem słuchałem jego opowieści o kozie z koźlęciem, które widział za ambony, o łosiu, który z obojętnością zmierzył go wzrokiem i poszedł w sobie tylko znanym kierunku, a także o bieliku, który krążył nad jego głową.

Wieczorem Tomaszek zmienił miejsce polowania i wybrał ambonę z widokiem na leśną łąką zarastającą łoziną i ziołami, które zdawały się być atrakcyjnym żerem dla saren. Ja tymczasem poszedłem jeszcze raz zmierzyć się z rogaczem, którego widziałem rano. Tym razem intuicja kazała mi poświęcić więcej uwagi łące, która była za rowem, za którym zniknął mi mój rogacz. Kiedy tam doszedłem zaatakowały mnie roje komarów. Dodatkowo upał kończącego się dnia jeszcze mocno dawał się we znaki. Po niemal godzinie czatowania w zaroślach, okryty moskitierą zacząłem tracić nadzieję. Powoli miałem dosyć insektów, duchoty i zalewającego mnie potu. Od czasu do czasu miedzy trawami widziałem kozy. Zrezygnowany, w końcu złożyłem pastorał, wstałem z prowizorycznego siedziska, gdy nagle usłyszałem bardzo niski głos rogacza. Ostrożnie zrobiłem kilka kroków w kierunku, z którego dobiegało szczekanie i zobaczyłem przepięknego samca. Bardzo mocnego, zarówno w tuszy, jak i w orężu. Zdecydowanie był to złotomedalowy kozioł! Szczekał i stukając cewkami o ziemię paradował na odcinku 20 metrów tam i z powrotem. Po chwili, przez rów doskoczył do niego kozioł, którego widziałem rano. Rozpoczął się zapierający dech spektakl. Kozły zaczęły się prężyć, zrywać darń, nadstawiać swoje oręża, żeby zniechęcić przeciwnika do zmniejszenia dystansu. Kozioł, którego widziałem rano ewidentnie chciał przywłaszczyć sobie nowy rewir i zawalczyć o żerujące nieopodal kozy. Rywale zaczęli się oszczekiwać, przeganiać, aż w końcu między nimi doszło do zwarcia. Emocje, zapał, temperatura, a nawet i zapach tego spektaklu przypominały bardziej walkę byków niż zmagania saren. Absolutnie nie była to sytuacja, w którą powinienem był wkraczać jako myśliwy. Po kilku minutach kozioł, którego poznałem rano zmuszony został salwować się ucieczką. Przegrał. Mocniejszy i młodszy obronił swój rewir, a ja z największą ostrożnością wycofałem się z zamiarem powrotu do kwatery. I chociaż światła dziennego miałem jeszcze kilkadziesiąt minut, żeby polować dalej, to emocji i wrażeń aż nadto. Wtedy usłyszałem w oddali strzał i po chwili dzwonek telefonu. To Tomaszek dzwonił z prośbą żebym przyjechał do niego z psem. Po półgodzinie byłem na miejscu. Mój druh w kilku słowach opowiedział mi o pięknym myłkusie, do którego się przymierzył, i który po strzale zrobił świecę i zniknął w gęstych jeżynach. Jak się po chwili okazało, prośba Tomaszka była absolutne zbędna i podyktowana jedynie ostrożnością. Pies natychmiast znalazł rogacza, który leżał nieopodal w gęstych krzewach. Myłkus był rzeczywiście imponujący!

Dzień zakończyliśmy ogniskiem, jednak nie rozmawialiśmy zbyt długo o naszych pełnych wrażeń polowaniach. Tym razem zostawiliśmy je dla siebie, a nasze rozmowy zeszły na bardziej odległe wspomnienia i plany na przyszłość. Tomaszek opowiadał o polowaniach w Afryce i łowieniu ryb w trakcie swoich wielu rejsów po morzach i ocenach. W między czasie dyskutowaliśmy o książkach Marka Hłaski i Leopolda Tyrmanda. Potem w naszych rozmowach przenieśliśmy się na Wyspy Galapagos. Specyfika prądów morskich opływających te wyspy oraz ich wyjątkowa flora i fauna fascynowały mojego przyjaciela. Jeszcze przed świtem, zanim ognisko wygasło podróżowaliśmy w naszych rozmowach po Syberii, aż zaczął rodzić się pomysł na wspólny spływ Leną.

Kolejne dni wspólnych łowów nie przynosiły efektów. Tomaszek mimo, że miał jeszcze kilka okazji, żeby upolować mocnego kozła, wolał go obserwować przez lornetkę, aż ten zniknie niczego nieświadomy w kniei. Mnie tymczasem św. Hubert uczył pokory. Dopiero ostatniego dnia pobytu w łowisku, przez mojego druha wskazał mi miejsce, do którego powinienem się udać, żeby z sukcesem zakończyć polowanie. Tomaszek powiedział, że na pobliski zrąb wychodzi lekko kulejący jednotykowiec. Po dokładnym opisaniu miejsca i charakterystyki terenu zakończył swój opis z wrodzoną sobie przekorą i dowcipną prośbą: „Gdybyś był tak łaskaw?”. Naprawdę, niecodzienny sposób na zakończenie polowania.


Tomaszku, dziś wybrałem się do Korczewa na rogacze. Mieliśmy przyjechać tu razem, ale Pan zaprosił Cię na lepsze polowanie. Wybrał nawet dla Ciebie św. Huberta za opiekuna w Krainie Wiecznych Łowów. Długo się wahałeś, walczyłeś ze sobą. Zastanawiałeś się czy zostać jeszcze w Ostępie, czy wyruszyć w nieznane. Tu przecież rodzina, przyjaciele i tyle planów na przyszłość, a tam...? Dawałeś nam nadzieję, ale w końcu wybrałeś. Nie żałuj. Tu na łąkach laskowickich, gdzie często polowałeś, jeszcze trawy nieskoszone i niewiele widać. I chociaż pogoda jest dzisiaj przepiękna, to nagle na moment wszystko zamarło. Pojawił się smutek i żal. Rogacz, Twój rogacz, zaszczekał niemrawo, czajki podniosły krzyk rozpaczy, a żurawi klangor pozostał bez echa.

Pozwól Tomku, że posiedzę chwilę na Twojej ulubionej ambonie. Posłucham, jak Cię przyroda żegna. Posiedzę do zmroku, a potem wrócę do naszej kwatery myśliwskiej. Tym razem bez Ciebie. Nie usłyszę już Twoich opowieści z ostatniej zasiadki i dalekich łowów. Nie porozmawiamy już o Prądzie Humboldta i o książkach Hłaski. Następny do Raju.... czy nie o tej ostatnio rozmawialiśmy?

Tomku, zawsze pozostaniesz w mojej pamięci jako skarbnica wiedzy i doświadczeń, jako człowiek o szerokich horyzontach i niezliczonych zainteresowaniach. Zapamiętam Cię jako dobrego myśliwego oraz serdecznego i wesołego kompana.

A teraz poluj w Krainie Wiecznych Łowów. Ja tymczasem jeszcze chwilę posiedzę na Twojej ambonie....

Marek Wołosz Korczew, 05.06.2021

Artykuł został opublikowany na łamach Braci Łowieckiej w listopadzie 2021 roku.