To był mój pierwszy wyjazd do Korczewa. Wyjechaliśmy z Pawłem prosto z pracy, po drodze zabierając Wojtka. Jesienny księżyc zbliżał się do pełni, więc światło dawał tylko przez parę godzin. Umówiliśmy się, że polujemy do północy, żeby po krótkiej drzemce wrócić następnego dnia do pracy. Chłopaki jechali do łowiska jak siebie, a ja jako zaproszony gość. Dopiero stawiałem swoje pierwsze samodzielne kroki jako myśliwy, nadal pod czujnym okiem Pawła. Niby skończyłem staż i kurs w PZŁ, zdałem egzaminy i zdobyłem uprawnienia łowieckie, ale sporo nauki było jeszcze przede mną. Wiedzy i rad kolegów nigdy nie jest za wiele. Z czasem odbieranych tylko przez pryzmat własnych doświadczeń.

Łowisko w Korczewie było dla mnie nowe. Wiedziałem o nim tylko tyle, że jest blisko, Marcin jest w nim łowczym, a Stasiek strażnikiem. Marcina poznałem kiedy wypisywał mi odstrzał. Chciał się upewnić, że mam obowiązkowo przystrzeloną broń. Staśka znałem jedynie z opowieści Pawła.

Do kwatery w Szczeglacinie dojechaliśmy około godz. 20. Zmrok już zapadł, a ciemności rozświetlała połówka księżyca. Po krótkim wprowadzeniu i kilku radach Staśka, gdzie należy szukać dzików, wpisaliśmy się do książki na wybrane rewiry. Jeden miał usiąść „Za Wietnamem”, drugi na „Pod Linią”, a ja „Przy Oknie”. Wywnioskowałem, że chodzi o ambony, gdziekolwiek by one nie były. Ponownie wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w łowisko. Jechaliśmy miedzy stawami, potem nasza droga skręciła kilka razy pod kątem prostym. Paweł zatrzymał samochód i wskazał mi polną drogę odchodzącą na prawo od asfaltu. Po trzystu metrach miałem znaleźć ambonę i czekać na niej cierpliwie na dziki. Nieopodal było babrzysko, z którego chętnie korzystały więc niechybnie powinny się pojawić. Sam miał polować niedaleko.

Przeszedłem powoli może ze sto metrów, a kiedy wzrok mi się przyzwyczaił do ciemności wypatrzyłem miejsce mojej zasiadki. Teraz już trochę pewniej ruszyłem przed siebie. Kiedy zacząłem wchodzić na ambonę, nieopodal, może w odległości osiemdziesięciu metrów zobaczyłem kilkanaście dzików. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe, a krew w żyłach buzować. Emocje typowe dla nowicjusza. Postanowiłem, że będę strzelał z miejsca, w którym stałem, z połowy wysokości drabiny. W tym momencie zadzwonił telefon. To Paweł – chciał się upewnić, czy trafiłem na ambonę. Jak dziś pamiętam, że powiedziałem tylko tyle: „Poczekaj, mam dziki. Będę strzelał”. Wymierzyłem w przelatka i pociągnąłem za spust... Wszedłem na ambonę. Teraz nie wiem dlaczego od razu nie zszedłem i nie poszedłem sprawdzić, czy dzik leży. Być może potrzebowałem czasu na głębszy oddech i opanowanie emocji.  Z ambony dostrzegłem leżącego dzika.  Ze spokojem sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do Pawła. Zanim zdążyłem się odezwać usłyszałem w słuchawce szczere i wesołe gratulacje kolegi. Odpowiedziałem tylko: „Dziękuję Pawle. Pomożesz patroszyć?” Z tym pytaniem i jednocześnie prośbą zwracałem się później do Pawła niejednokrotnie. Zwłaszcza kiedy mnie zapraszał na polowania, choć nie tylko wtedy. I nigdy nie odmawiał.

To było najkrótsze polowanie w mojej łowieckiej historii, ale chyba zapamiętam je najdłużej.

Marek Wołosz.  
Korczew, Jesień 2008 r.