„Ty lubisz chodzić, więc na pewno sobie wychodzisz”

Kalendarz wskazywał początek drugiego tygodnia września. Niestety, letnie upały nadal doskwierały i aura raczej nie sprzyjała rykowisku. Był to jednak jedyny czas, w którym mogłem pozwolić sobie na spędzenie paru dni w łowisku. Wiedziałem, że kilku kolegów już poluje, kilku wróciło do domów ze względu na obowiązki, a jeszcze inni czekają na sygnał i rozpoczęcie rykowiska. W drodze do Choroszczynki zastanawiałem się nad rewirami. Myślałem o tym, które będą lepsze na wieczór, a które na świt. Czy polować z zasiadki, czy z podchodu? Dużo pytań, mało odpowiedzi. Wyjeżdżając z Warszawy, jeszcze na rogatkach miasta rozmawiałem telefonicznie z Pawłem, który akurat wrócił z łowiska. Chętnie podzielił się swoimi spostrzeżeniami, zasugerował gdzie mogę spotkać jelenie, a gdzie zasadzić się na dzika. Niestety, nie miał dobrych wieści co do rozpoczęcia rykowiska. Wprawdzie słyszał już pojedyncze byki, ale były to raczej chłysty. Z naszej rozmowy wynikało, że jadę o tydzień za wcześnie. Na koniec jednak dodał trochę na pocieszenie: „Ty lubisz chodzić, więc na pewno sobie wychodzisz”.

 Przez pierwsze dwa dni dużo chodziłem z moim psem Bigosem po łowisku szukając tropów i nasłuchując lasu. Ja trochę na oślep, po omacku, a Bigos z nosem przy ziemi, co rusz łapiąc nowy trop i zapach. Czasami sprawiał wrażenie, jakby chciał mi powiedzieć „Chodź za mną, tam jest to czego szukasz”. Przecieraliśmy zarośnięte drogi i odkrywaliśmy nowe zręby, które zmieniły las nie do poznania. Jeleni nie widzieliśmy. Za to przepiękne łosie dostojnie kroczyły przez las nic sobie nie robiąc z naszej obecności. Czasami jakaś sarna dała się podejść w trakcie żerowania lub lis przebiegł drogę. To wszystko powodowało u mnie radość i przyspieszone bicie serca, a Bigos wręcz wyrywał się z otoka, żeby podejść bliżej.

Księżyc zbliżał się do pełni, więc i czasu na polowanie było więcej. Nocami jeździliśmy nad Bug, posłuchać z ciarkami na plecach rykowiska po białoruskiej stronie rzeki. Tam zawsze zaczyna się wcześniej. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale czasami można odnieść wrażenie, że wszystkie jelenie przeniosły się na wschód. No cóż - nie każdy dzień przynosi łowy, ale każdy powinien być dniem polowania. Coś jest w tym powiedzeniu...

Byki

 Trzeciego dnia wreszcie usłyszałem jelenie w kilku rewirach naszego obwodu. Na początku nieśmiało, ale z każdą chwilą coraz mocniej ryczały. Spostrzeżeniami podzieliłem się z Krzyśkiem, który słusznie zaproponował, żebyśmy się wybrali do sąsiadujących ze sobą rewirów, co miało zwiększyć nasze szanse na udane łowy, gdyby jelenie się przemieszczały. Ja wybrałem 16-tkę z zamiarem podchodzenia byka w Borku, a Krzysiek 15-tkę. Tym razem psa zostawiłem w samochodzie, a sam zacząłem podchodzić ryczącego jelenia. Ewidentnie był w moim rewirze i to całkiem niedaleko. Niestety, zabrakło mi dnia, żeby się do niego wystarczająco zbliżyć. Ok. 18.30 usłyszałem w oddali strzał. To Krzysiek pozyskał ładnego byka.

 Już po zmroku dotarliśmy z Jankiem - naszym strażnikiem łowieckim i Jackiem - sąsiadem z Wyciosa w miejsce Krzyśkowej zasiadki, gotowi do pomocy przy transporcie zwierza. Bigos miał okazję potrenować chodzenie po farbie, chociaż przy tak celnym komorowym strzale ścieżka tropowa miała zaledwie kilkanaście metrów.

 Nazajutrz, żeby podejść skutecznie upatrzonego i podchodzonego wcześniej byka, w Borku byłem jeszcze przed świtem. Dosyć szybko usłyszałem jego ryk, a w oddali przez moment zobaczyłem łanie. Niemal w tym samym momencie usłyszałem innego byka gdzieś w borze, na skraju sąsiednich rewirów. Jego ryk wydawał się być znacznie niższy i donośniejszy. Zacząłem się wahać i zastanawiać, czy nie zmienić planów. Ostatecznie zdecydowałem się podchodzić dalej „swojego” byka, którego było słychać na skraju lasu. Powoli zaczynało świtać, a na polach unosiła się mgła. Warunki do podchodzenia były idealne. Mokra trawa tłumiła każdy krok, a sprzyjający wiatr pozwalał zbliżyć się do zwierzyny. Po około godzinie udało mi się podejść dosyć blisko do chmary jeleni. Najpierw zauważyłem kilka łań i cielaków, a potem pięknego byka. Wyglądał imponująco, mocny byk w wieku 6-7 lat, obustronnie koronny. Miałem szczęście podziwiać te jelenie ponad 20 minut zanim zeszły do lasu. Potem nastała krótka cisza, rozdzierana powoli szczekaniem budzących się psów w okolicznych gospodarstwach. Ludzie zaczęli obrządek. Rozpoczął się nowy dzień.

„Święty Hubercie, jak nie dzisiaj, to kiedy?”

  W samo południe, przed kwaterą spotkałem Jacka, który poranne łowy skończył dopiero ok. 10. Przeszedł niemal 14 kilometrów tropiąc i podchodząc zwierzynę. Ma chłop siłę i zapał! Wymieniliśmy się swoimi obserwacjami i doświadczeniami z ostatnich dni. Jacek udzielił mi kilku dobrych rad jak podchodzić zwierzynę, którą ścieżkę w borze wybrać w zależności od wiatru, itp.
Tego dnia postanowiłem, że wieczorem będę polował w rewirze 14-tym. Byk przez którego rano omal nie zmieniłem planów poruszał się gdzieś w tym rejonie. Dodatkowo, doświadczenia z zeszłorocznego rykowiska podpowiadały, żeby zapuścić się w ten obszar. Wprawdzie nie widziałem wtedy żadnych jeleni, ale wracając w nocy przez las słyszałem ryczenie byków i spłoszyłem dwie chmary. Teraz, chyba bardziej intuicyjnie, wybrałem właśnie ten rewir, a nie sąsiedni. Mając świadomość, że wieczorem mam mniej czasu na podchód i że w lesie o godzinie 19 jest już zbyt ciemno, żeby dokonać właściwej oceny, w bór wszedłem około godziny 17.Przez głowę przeszła mi myśl: „Święty Hubercie, jak nie dzisiaj, to kiedy?”.

 Bigos znowu został w samochodzie. W tak suchym lesie we dwóch narobilibyśmy hałasu co niemiara. Każda nadepnięta gałązka, każda kopnięta szyszka i każda poruszona trawa budziły niepokój. Mimo największych starań, każdy mój krok był słyszalny chyba z kilometra. Przynajmniej tak mi się wydawało, bo przez niemal półtorej godziny skradania nie spotkałem i nie usłyszałem nawet najmniejszego szmeru wskazującego na obecność zwierzyny. Miałem wrażenie, że za chwilę wyjdę po drugiej stronie lasu, a w rzeczywistości przeszedłem niecały kilometr. W zasadzie już miałem sobie odpuścić i odwiesić sztucer na plecy, kiedy Go zobaczyłem. Wyszedł dostojnie i spokojnie ze spuszczonym łbem z gęstych zarośli na śródleśną polanę. Potężny osiemnastak z jedną tyką wyraźnie rosnącą do tyłu. Nieopodal żerowała koza z koźlakiem. W pewnym momencie Byk odwrócił się w moim kierunku. Chwilę patrzyliśmy na siebie... Potem był ostatni kęs i tradycyjny złom z dębowej gałązki.
   Z pomocą przyjechał niezawodnie Krzysiek swoją Vitarą, Janek i Jacek, czyli zebrała się ta sama drużyna, która dzień wcześniej spotkała się w podobnych okolicznościach. O ile dojść do miejsca polowania było łatwo, to wywieźć zdobycz już nie. Jedyna droga, która wchodziła w grę, była wyjątkowo nieprzejezdna. Dwie piły spalinowe musiały pójść w ruch, żeby poradzić sobie z wiatrołomami. Do tego wykroty, wądoły i koleiny po ciężkim leśnym sprzęcie, który przed wieloma laty tamtędy przejechał. Ostatecznie, po 6 godzinach ciężkiej pracy, udało się!

Wieści szybko się rozchodzą

 Następnego dnia, już od rana spotkałem się z serdecznymi gratulacjami kolegów. Sława byka i wieść o jego imponującym wieńcu rozeszła się lotem błyskawicy. Były to oczywiście miłe chwile, ale wprowadzały mnie w zakłopotanie. Czułem się z trochę nieswojo, bo przecież spotkanie w kniei oko w oko z takim zwierzęciem już samo w sobie jest wielkim darem i nagrodą. Wydarzeniem bardzo osobistym, a wręcz intymnym. Mam świadomość, że takie trofeum może zdarzyć się myśliwemu raz w życiu, a w moim przypadku zostało ofiarowane trochę na kredyt. Wierzę, że Święty Hubert wtedy nade mną czuwał i tak to wszystko sobie zaplanował.

Marek Wołosz, wrzesień 2019