Pierwsza letnia noc przyszła niespodziewanie, jeszcze przed chwilą na łące można było rozpoznać sylwetkę sarny a po chwili wszystko okrył mrok. Świerszcze jednostajnie odzywały się pośród traw, z leśnego bagienka odpowiadały im żaby. Kwatera była daleko. Postanowiłem w lesie poczekać do świtu. Na skrzyżowaniu dróg stała rozłożysta sosna, której jeden konar ucięty przy ziemi, posłużył jako siedzisko, a pień dał wygodne oparcie plecom. Usiadłem, broń położyłem na kolanach i trochę drzemiąc a trochę rozmyślając o rannym podchodzie czekałem świtu. W mrokach nocy pojawiały się i znikały lampki świetlików. Ich godowy taniec fascynował. Przywodził na myśl dawną dziecięcą zabawę z rozżarzonym patykiem z ogniska, którym kreśliło się w powietrzu tajemnicze znaki.
Dla odpędzenia snu zapaliłem papierosa. Tytoniowy żar rozświetlił okolice, po chwili przygasł i znowu błysnął. Świetliki krążące w okół jak by ożywiły swój lot. Kilka z nich było tuż tuż. Kiedy podniosłem papierosa do ust, jeden zwabiony blaskiem żaru zderzył się z nim i natychmiast spadł w trawy z opalonymi skrzydłami. Spojrzałem do góry, między koronami drzew mrugały gwiazdy, na wschodzie ich światło zaczynało blednąć. Wtedy pomyślałem, że jesteśmy trochę jak świetliki, ilu z nas w swojej pogoni pomyliło się sądząc że dogania szczęście a to tylko ułuda, która czasami rani boleśnie, a czasem jest równie odległa jak gwiazdy. Świetliki powoli rozpłynęły się w pierwszych szarościach przedświtu. Przeszedł mnie dreszcz. Do dziś nie wiem czy wywołał go poranny chłód. Wstałem zarzuciłem sztucer na ramię i ruszyłem w poranne łąki. Ogarnęła mnie mgła a zimna rosa strącana z traw odpędziła resztki nocnych majaków.
Korczew, czerwiec 2009
Ulewa
Późnym czerwcowym popołudniem szedłem piaszczystą drogą pośród pól w stronę widniejącego na horyzoncie lasu. Na śródleśnej łące miałem upatrzonego starego selekta. Rogacz wychodził późno, więc szedłem powoli. Słuchałem dzwoniących wysoko pod niebem skowronków, daleko odezwał się bażant, a widok zbóż poprzetykanych chabrami i makami oświetlonych zachodzącym słońcem nastrajał melancholijnie. Daleko nad lasem pojawiła się ciemna chmura. Początkowo nie zwróciłem na nią uwagi, ale po chwili zaczęła rosnąć zasłaniając pół nieba. Zrobiło się parno. Koszula kleiła się do pleców, zapowiadała się ulewa. Nie było mowy żebym zdążył zawrócić do samochodu, a do lasu było też daleko. Rozejrzałem się po okolicy i postanowiłem przeczekać deszcz pod dwiema gruszami stojącymi jak siostry na pobliskiej miedzy. Kiedy oparłem się o pień drzewa, na jego liściach zagrały pierwsze krople. Pojedyncze uderzenia zmieniły się w szelest a potem w szum. Niebo otworzyło się, ściana wody zasłoniła świat. Stałem skulony, przemoczony do nitki. I wtedy przy sąsiedniej gruszy zobaczyłem odyńca.
Pojawił się nie wiadomo skąd, stał w bezruchu mrużąc powieki, kiedy większe strumienie wody spadały mu na głowę. Moje zdziwienie było tak wielkie, że nawet nie pomyślałem o broni opartej obok. Mijały minuty a my skuleni każdy przy swoim drzewie staliśmy czekając aż potop minie. Ulewa tak gwałtownie jak się zaczęła tak też w jednej chwili się skończyła. Deszcz ustał, tylko z drzew spadały krople wody strącane lekkim podmuchem wiatru. Ten szum ukrył dźwięk odbezpieczanej i podnoszonej do ramienia broni. Dzik stał o dziesięć metrów ode mnie wpatrzony przed siebie, zasłuchany w szum spadających kropel. Luneta pełna zwierza - wystarczyło nacisnąć spust. Po chwili opuściłem broń bo co prawda grusza to nie lipa, ale pomyślałem sobie ze to było trochę jak u Jana Kochanowskiego. Odyniec był moim gościem, jak ja szukał schronienia w cieniu drzewa i odpoczął sobie. Dzik zwrócił tabakierę w moją stronę, zrobił krok do przodu i zniknął w parującym zbożu. Jestem przekonany że w ostatniej chwili mrugnął do mnie w podzięce za gościnę a może za podarowanie życia. Teraz czasami przechodząc obok gościnnej gruszy, widzę tam niewyraźny trop wielkiego odyńca.
A może to tylko złudzenie tak samo nie realne jak tamto spotkanie w deszczu.
Jacek Hauler, Choroszczynka, czerwiec 2009
Jacek Hauler